.

.
1D 4ever

czwartek, 19 grudnia 2013

ROZDZIAŁ 6 

CZYLI O TYM JAK POLUBIŁAM JEGO UŚMIECH...

Była czwarta dwadzieścia pięć nad ranem. Siedziałam na kanapie przy zgaszonym świetle. Już ponad dwie godziny temu wróciłam z wystawy, jednak nie mogłam zasnąć. Wciąż myślałam o Louisie. O pocałunku, miłych chwilach, zabawnych dowcipach, jego uśmiechu. Przez chwilę myślałam, że mogłabym polubić jego uśmiech, tak jak polubiłam uśmiech Bena. 
- Nie. Nie lubię jego uśmiechu - postanowiłam głośno, wstałam z kanapy i ruszyłam w stronę łazienki- Jutro są zajęcia. Nie mogę zaspać.

Obudziło mnie pukanie do drzwi. Wstałam, palcami przeczesałam włosy, założyłam szlafrok i ruszyłam do drzwi. Na progu stał Louis.
- Nie przeszkadzam?- zapytał.
- N-nie, zaskoczyłeś mnie.
Uśmiechnął się.
- Mam nadzieję, że cię nie obudziłem. Mogę wejść?
- Nie obudziłeś- skłamałam- I tak, zapraszam.
Wszedł, rozejrzał się po mieszkaniu, w końcu spojrzał na mnie.
- Zaparzę ci kawę, a ty idź się ubierz.
- Okej- odpowiedziałam niepewnie- ale najpierw powiedz mi, po co przyszedłeś...
- Zabieram cię na wycieczkę.
- Co?!
- Na wycieczkę. Ja, ciebie, no wiesz, zabieram.
- Nie mogę. Mam zajęcia- wydukałam.
- Nie możesz się urwać? Tylko dzisiaj?
Z niechęcią pomyślałam o moich wrednych koleżankach, które znów szukałyby sposobu, żeby mnie obrazić, przez nie Akademia nie była tak kuszącym miejscem jak kiedyś.
- Dobra. Ale tylko dzisiaj. 
- Super. To idź się ubrać, a ja zrobię śniadanie.
Niepewnie poszłam do mojej sypialni. Niczego nie rozumiałam, jednak wizja tajemniczego wyjazdu była bardzo kusząca, nawet bardziej niż bym tego chciała. To wszystko było jakieś dziwne. Nie rozumiałam, dlaczego chciałam jechać, szczególnie z nim. Na samą myśl spędzenia całego dnia w jego towarzystwie, uśmiechałam się. Problem polegał na tym, że naprawdę tego nie chciałam. Nie chciałam się uśmiechać.
- Jesteś gotowa?- dobiegło z kuchni.
- Już, chwileczkę. 
Chwyciłam czarne rurki, białą bokserkę i czerwony sweterek, rozczesałam włosy i zrobiłam delikatny makijaż. Spojrzałam w lustro.
- Nie robię niczego złego.
Przytaknęłam sama sobie.

Po półgodzinie byliśmy w drodze. Biały Lexus Louisa ciął asfalt, w radiu leciała piosenka OneRepublic. Rozglądałam się wkoło, patrzyłam przed siebie, robiłam wszystko, żeby tylko nie spojrzeć na chłopaka. Czułam na sobie jego ciekawskie spojrzenie.
- To...- zaczął- nie chcesz wiedzieć dokąd jedziemy?
- Nie- odpowiedziałam, dalej patrząc w przednią szybę.
Uniósł w górę brwi, włączył migacz, zjechał na pobocze. Spojrzałam na niego kątem oka. 
- O co chodzi?- zapytał.
- O co miałoby chodzić?
- No właśnie pytam. Zachowujesz się dziwnie.
- Nieprawda.
- Nie, wcale.
Westchnęłam zrezygnowana.
- Wyciągnąłeś mnie na te głupią wycieczkę, a ja głupia się głupio zgodziłam.
- Sporo tych "głupio".
- I tak za mało, żeby opisać głupotę mojego zachowania. Powinnam być w Akademii, malować dzisiejszy projekt...
- Spokojnie. To tylko jeden dzień. Przecież to nic złego. 
- Może dla ciebie. 
- W porządku. Możemy zawrócić. Tego chcesz? Tylko pamiętaj, że już praktycznie jesteśmy na miejscu.
- Na miejscu, czyli gdzie?- wreszcie na niego spojrzałam.
- No proszę! Stęskniłem się za kolorem twoich oczu!- uśmiechnął się głupkowato.
Rzuciłam mu ironiczne spojrzenie.
- To w końcu gdzie jedziemy?
- W jedno bardzo wyjątkowe miejsce- mrugnął tajemniczo. 
Przewróciłam oczami. Louis uruchomił silnik, ruszyliśmy.

Zaparkował pod ogromnym budynkiem koloru kremowego.
- Co to za miejsce?- zapytałam.
- Szpital dziecięcy.
Zamrugałam zaskoczona. 
- Rozumiem, że zaraz przyjadą paparazzi i zrobią zdjęcia z twoich odwiedzin.
- Nie. Jesteśmy tu incognito. 
- Jak to?
- Jest czwartek. W każdy czwartek przyjeżdżam tu czytać bajki dzieciom. 
- O..
- Tak.
- A właściwie, co ja tu robię?
- Robbie chciał cię poznać.
- Kto?
- Robbie. Ma siedem lat, jest chory na białaczkę. Opowiadałem mu o tobie.
- O mnie? Dlaczego?
- Nie wiem.. zapytał co u mnie zmieniło się na lepsze. Pomyślałem o tobie.
Poczułam ucisk w sercu.
- Ja..nie mogę. Boję się.
- Nie ma czego. Robbie ma siedem lat i jestem pewny, że nie zrobi ci krzywdy.
- Nie. Nie o to chodzi. Ja okropnie boję się szpitali.
- Czemu?
- Nie ważne. 
Spojrzał mi w oczy.
- Będzie dobrze.

Szliśmy jasnym korytarzem, aż do sali 202. Na łóżku siedział mały chłopiec, na głowę miał naciągniętą materiałową czapkę. Duże, szare, ufne oczy okalały ciemnofioletowe sińce, a zapadnięte policzki dodawały mu lat. Gdy tylko zauważył Louisa rzucił się w jego kierunku.
- Pzysedłeś- z powodu braku przedniego ząbka, seplenił.
- No pewnie, że tak! Przecież mamy czwartek!
Robbie uśmiechnął się zadowolony. Dostrzegł mnie.
- To jest Jackie?
- Mhmm. 
- Ładniejsa nisz myślałem.
Uśmiechnęłam się i wyciągnęłam dłoń w jego kierunku.
- Naprawdę miło mi cię poznać.
- Mi ciebie tesz.
- To co? Bawimy się?
Przez następne trzy godziny graliśmy w Chinczyka, na Playstation i rysowaliśmy siebie nawzajem. Ja narysowałam małego Robbiego. Miał wielkie mięśnie i strój Supermana.
- Ślicnie rysujes. Wyglondam jak prawdziwy bohatel. 
- Bo nim jesteś. Twardziel i siłacz, do tego odważny.
Uśmiechnął się szeroko, ukazując brak jedynek. Zaraz potem zbladł, przysiadł na łóżku. 
- Źle sie czuję.
Zaczął wymiotować. Chwyciłam miskę leżącą przy łóżku i podłożyłam pod jego małe usta. Głaskałam go po głowie. Pielęgniarka, zawołana przez Louisa, wbiegła do sali.
- Hej Robbie. Jak się masz?
- Jusz mi doprze. 
- Chodź. Obmyjemy cię i zmienimy piżamkę.
Chwyciła małego za rączkę i wyprowadziła z sali.
- Przykro mi.- powiedział Louis.
- Czemu?
- Że musiałaś na to patrzeć. Nie lubisz szpitali.
- Daj spokój. Cieszę się, że mnie tu zabrałeś- zamyśliłam się- Jest taki mały, a zarazem silny, taki...
- Sam jak palec.
- Co?
- Jest sierotą. Jego matka zostawiła go w sierocińcu zaraz po porodzie. W zeszłym roku miał zostać adoptowany, ale wykryto u niego białaczkę. Nikt nie chciał dziecka z nowotworem, więc trafił tutaj. 
Ścisnęłam usta, żeby się nie rozpłakać.
- Straszne..
Louis podszedł, objął mnie ramieniem, uniósł mój podbródek i szepnął.
- Będzie dobrze. Ma mnie.
Przytaknęłam. Po chwili Pielęgniarka wróciła z Robbiem do sali. Położyła małego w łóżku. 
- Możecie jeszcze chwilkę zostać. Byle tylko nie ruszał się z łóżka.
- W porządku. Poczytamy bajkę.

Louis kończył czytać ostatni rozdział. Siedziałam na fotelu naprzeciw łóżka. Robbie ziewnął, oczy same mu się zamykały. Już odpływał w głęboki sen, gdy nagle szepnął.
- Baldzo ją lubie. Nie uciekła ode mnie jak tamta. 
- Tak, cichutko, śpij. 
- Powiedz jej, że baldzo ją lubie.
- Powiem.
Mały zasnął, a Louis spojrzał na mnie. Promienie popołudniowego słońca wpadały przez okno i oświeltlały jego twarz. Uśmiechnął się ciepło. Zdecydowanie polubiłam jego uśmiech.
  




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz