.

.
1D 4ever

wtorek, 24 grudnia 2013

WESOŁYCH ŚWIĄT!

Drogie czytelniczki z okazji świąt chciałabym wam życzyć:
* przeżycia ich w gronie rodziny i bliskich,
* pysznych dwunastu potraw (oby poszły w cycki xd hahah),
* świątecznego cudu,
* aby 2014 rok był dla was rokiem szczęśliwym, aby w nim spełniły się wszystkie wasze pragnienia
* niezapomnianego sylwestra! (naprawdę niezapomnianego, aby każda z was go pamiętała xd)
* dużo miłości i szczęścia!
Po prostu WESOŁYCH!

"PEACE&LOVE"
"M"
:****

poniedziałek, 23 grudnia 2013

Helo!

Nie wiem co się stało, ale nowy rozdział wyszedł taki... dziwny! :D
Mam nadzieję, że nie zniechęci was nietypowa dla tego bloga czcionka, a zaciekawi dalsza historia.

W każdym bądź razie zachęcam do czytania!

Pozdrawiam
PEACE&LOVE
"M"
ROZDZIAŁ 9

CZYLI O TYM, JAK BOLI NIEDOTRZYMANA OBIETNICA...

Siedziałam w kawiarni już ponad godzinę. Ben miał pojawić się dopiero za dziesięć minut, ale nie wytrzymałam przebywania w pustym mieszkaniu i myślenia o tym, co muszę zrobić. 
"Muszę zerwać z Benem". Ta myśl nie dawała mi spokoju. Czułam okropne wyrzuty sumienia. Siedząc przy stoliku numer dziesięć, układałam w głowie różne wersje wydarzeń. 
Nareszcie zrozumiałam, że ja i Ben już od dawna nie byliśmy parą. Odsunęliśmy się od siebie już parę miesięcy temu, teraz to się po prostu pogłębiło. Odległość, nowe życie, nowi ludzie zmieniły nas oboje. Od dawna nie potrafiliśmy być ze sobą szczerzy, nie umieliśmy rozmawiać. Czułam, że coś jest nie tak, ale dopiero teraz widziałam to wyraźnie, bałam się jednak czy Ben jest tego świadom. 
Usłyszałam kroki. Odwróciłam się w stronę, z której dochodziły. Ben zbliżał się wolno w moim kierunku. Nachylił się by mnie pocałować, ale odsunęłam się szybko. Opadł więc ciężko na siedzenie naprzeciwko mnie. 
Okropnie się bałam, serce galopowało mi tak szybko, że myślałam, że zaraz wyskoczy z piersi.
- Ben...
- Chcesz ze mną zerwać tak?- zapytał i uśmiechnął się blado.
Zaskoczył mnie tym.
- Skąd..
- ...wiem? Nigdy nie zaczęłabyś rozmowy, która jest naszą pierwszą rozmową od dawna od tego cholernego, niepewnego "Ben..."- ostatnie słowo zaintonował dziewczęcym głosikiem, w którym wyczułam smutek.
Spuściłam wzrok, nie mogłam patrzeć na łzy w jego oczach.
- Tak mi przykro... Nie sądziłam, że będę w stanie to kiedykolwiek zrobić- mówiłam wolno, łzy cisnęły mi się do oczu- Ale ja już tak dłużej nie mogę.
- Jak?
- Odszedłeś wkurzony, nie dałeś znaku życia, a teraz wracasz i chcesz żebyśmy nadal byli razem... 
- Myślałem, że też tego chcesz.
- Owszem. Jeszcze parę dni temu chciałam, ale od tego czasu tyle się wydarzyło, tyle zmieniło...
Roześmiał się gorzko.
- Ben, nie jest mi przykro, że musimy się rozstać, że to ja jestem tego powodem, bo tak po prostu musiało być. Prędzej, czy później któreś z nas i tak by to zakończyło i dobrze o tym wiesz... Nie czuję się winna temu, że się rozstajemy, tylko temu, że nie dotrzymałam danego ci słowa- patrzył zdziwiony, jakby nie rozumiał o co chodzi- Przy naszym ostatnim spotkaniu obiecałam, że się w nim nie zakocham... nie dotrzymałam słowa... Przepraszam.
Milczał dłuższą chwilę, która dla mnie była wiecznością.
- Chyba nie powinienem znów cię prosić o obietnicę, ale spróbuję... Obiecaj mi, że zostaniemy przyjaciółmi. Nie takimi jakimi są ludzie po rozstaniach, tylko takimi, jakimi byliśmy przed tym całym związkiem. Ja i ty...
- ...na zawsze- dokończyłam cicho- Mogę ci to obiecać. Z ręką na sercu, słowem harcerza, czymkolwiek...
- Może po prostu nic nie mów, tylko bądźmy tymi dziećmi, które przyjaźniły się od zawsze i na zawsze. 
- Doskonały pomysł. 
Wstałam od stołu, zbliżyłam się do Bena, ucałowałam go delikatnie w policzek i ruszyłam w stronę drzwi.
- Wiesz..- zawołał za mną- Niedotrzymana obietnica boli, ale nowa daje nadzieję. 
Uśmiechnęłam się delikatnie i wyszłam z kawiarni. Moją twarz owiał zimny podmuch.

Autobus jechał wolno, bardzo wolno, jakby nigdy nie miał dojechać do celu. W końcu stanęłam przed budynkiem szpitala dziecięcego, w którym leżał Robbie. Ostatnio bardzo dużo myślałam o chorym chłopcu, chciałam, ba! musiałam, go zobaczyć.
Podeszłam do recepcji. Starsza pielęgniarka w żółtawo- beżowym kitlu przekładała stosy papierów. 
- Przepraszam- powiedziałam cicho.Uniosła głowę do góry i zmierzyła mnie nieprzyjemnym, zimnym spojrzeniem.
- Taak?- miała zachrypnięty głos. Musiała od dawna palić.
- Ja w odwiedziny. 
- Ach tak, a do kogo przepraszam? 
- Do Robbiego. Leży w sali 202 na trzecim piętrze.
- Onkologia - prychnęła- A ty jesteś..?
- Nie rozumiem.
- Czy jesteś z rodziny, albo jesteś kimś bliskim?
- Jestem przyjaciółką. 
Kobieta roześmiała się głośno.
- Ależ oczywiście! Niestety nie mogę wpuścić nikogo, oprócz rodziny. Do widzenia.
- Ale...
- Do widzenia.
- On nie ma rodziny!- krzyknęłam desperacko.
Ponownie zlustrowała mnie wzrokiem.
- Robbie to ten mały z domu dziecka?- zapytała.
Przytaknęłam.
- Posłuchaj kochaniutka- powiedziała- Nawet gdybym chciała cię wpuścić, to nie mogę. Nie dzisiaj. Dzisiaj mały ma serię badań. Przyjdź innym razem, to cię wpuszczę na pewno. 
Zrezygnowana spuściłam wzrok.
- Mimo wszystko dziękuję- odwróciłam się, żeby odejść, kiedy przypomniałam sobie o prezencie- A mogłaby pani przekazać mu, że tu byłam i dać tę paczkę?- wyciągnęłam w jej stronę pakunek pełen kredek i farb.
Kobieta po raz pierwszy uśmiechnęła się przyjaźnie.
- Oczywiście.

Siedziałam w szpitalnym bufecie i czekałam na autobus powrotny. Znudzona bawiłam się słomką dołączoną do napoju pomarańczowego. Nagle poczułam na plecach dreszcz. Taki, jaki czuję zawsze, gdy ktoś mnie obserwuje. Odwróciłam się szybko. Dwa stoliki dalej siedział Adam i uśmiechał się szeroko. 
- Powiedz mi, że to sen- mówiąc to, wstał i dosiadł się do mojego stolika.
- Chyba koszmar.
Roześmiał się głośno. Dopiero teraz zauważyłam, że ubrany był w kitel lekarski.
- Ty jesteś...
- Lekarzem?- odgadł moje pytanie- Tak. Onkologiem.
Byłam zaskoczona, ale starałam nie dać tego po sobie poznać.
- Całe szczęście- szepnęłam- Jeszcze chwila a pomyślałabym, że mnie prześladujesz.
- Wiesz, że jak zobaczyłem cię w recepcji, to pomyślałem dokładnie to samo?
- Widziałeś mnie w recepcji?
- Mhmm.. jak kłóciłaś się z Mambą.
- Mambą?
- Czarną Mambą. To ta "przemiła" siostrunia z recepcji.
Uśmiechnęłam się szeroko.
- Doprawdy urocza...- potwierdziłam ironicznie.
- Jesteś tu dla Robbiego, tak?- spoważniał.
Pokiwałam głową twierdząco.
- Mój najlepszy pacjent. Najodważniejszy. 
- Tak. Można zauważyć ile w nim wiary i siły.
- Siły niestety coraz mniej...
Zapadła cisza. Spuściłam wzrok. Mimo, że wiedziałam, że z Robbiem nie jest dobrze, nadal nie potrafiłam uświadomić sobie, że umiera.
- Powiedzieć ci coś?- zapytał, przerywając niezręczne milczenie- Chciałem zostać lekarzem, żeby takie sytuacje nie miały miejsca. Żebym nie musiał mówić ludziom, że ktoś umiera, ale odkąd tu jestem, zaczynam rozumieć, że nie ma na świecie żadnego lekarstwa, które może uchronić człowieka od śmierci, ani jego bliskich od cierpienia...To jest największy ból tego zawodu.
Uśmiechnął się blado. Łzy same cisnęły mi się do oczu, jednak starałam się być silna. Nie rozumiałam, dlaczego nie chciałam rozkleić się przed Adamem. 
Jednak on widział, że jestem bliska płaczu. Chwycił moją drżącą dłoń w swoją silną rękę. Poczułam ogromne ciepło. Siedzieliśmy w milczeniu. Jednak to była dobra cisza, bardzo oczyszczająca. 
Nagle jakiś pielęgniarz podszedł do drzwi.
- Adam, jesteś proszony do pacjentki z sali 214.
- Już idę. Przepraszam- zwrócił się do mnie- Jestem tam potrzebny...
Puścił moją dłoń, a ja nie wiedzieć czemu, chciałam tylko krzyczeć, że też go tu potrzebuję. Nikogo innego, właśnie jego.

sobota, 21 grudnia 2013

Coraz bliżej święta, coraz bliżej święta.. :D

Chyba dzięki tym szczególnym dniom mam taką wenę. Uwierzcie, mogłabym pisać dziennie nawet po kilka rozdziałów.
Jednak martwi mnie coraz mniejsza liczba komentarzy pod dodawanymi rozdziałami :c
Naprawdę bardzo chcę znać wasze opinie, a nie da rady tego zrobić bez komentarzy.

Jeśli macie czas, zostawcie po sobie chociaż króciutki komentarz, opinię. Będę bardzo wdzięczna, bardzo mnie to zmotywuje do dalszej pracy! :)))

Za wszystkie już pozostawione komentarze dziękuję z całego serca.
 Pozdrawiam.

PEACE&LOVE
"M"

ROZDZIAŁ 8

CZYLI O TYM JAK PO DESZCZU WYCHODZI SŁOŃCE, A POTEM ZNÓW POJAWIAJĄ SIĘ CHMURY...

- Wszystko ok?- zapytał Louis, widząc, że nie uważnie go słucham.
- C-co? Nie.
- Nie ok?
- Nie.
- Tak ok?
- Zgubiłam się. Jakie było pytanie?- uśmiechnęłam się niewinnie.
Roześmiał się głośno.
- Pytałem czy hamburger nie pójdzie ci w dupę.
- Nie, nie..- nagle zrozumiałam, że mówił to z kpiną- Hej! 
- To ty do tego doprowadziłaś.
- Tak, wiem- westchnęłam- Należało mi się. Nie słuchałam co mówiłeś.. Przyznaję się bez bicia i przepraszam.
- Wybaczam. Ten koleś zrobił na tobie aż takie wrażenie?- zapytał niby od niechcenia.
- A co?- przysunęłam się do niego bliżej- Zazdrosny?
Spojrzał mi głęboko w oczy, przysunął się bardzo blisko mojej twarzy.
- A co byś zrobiła, gdybym powiedział, że tak?
Zaskoczył mnie tym. Zupełnie nie wiedziałam co powinnam powiedzieć.
- Myślę, że szybko i zręcznie zmieniłabym temat.- przypomniałam sobie o sprawie, która dręczyła mnie przez całą drogę do baru- O kim mówił Robbie?
Podziałało. Twarz Louisa przybrała kamienny wyraz. 
- To znaczy?- zapytał oschle.
- Mówił, że nie uciekłam od niego jak Tamta- zaakcentowałam ostatnie słowo.
Chłopak patrzył na mnie dłuższą chwilę, jakby chciał coś przemyśleć. W końcu spuścił wzrok.
- Mówił o Claudii.
- O kim?
- O Claudii. Spotykałem się z nią wcześniej. Myślałem, że naprawdę się zakochałem. Była idealna, prasa ją uwielbiała. Zresztą z wzajemnością, ona kochała blask fleszy. Pewnego dnia zabrałem ją do Robbiego. Nie była zachwycona, ciągle narzekała, ale nie zachowywała się bardzo źle. Starała się być miła. Do czasu. Robbie źle się poczuł, bardzo źle, tak jak dzisiaj. Zaczął wymiotować, pechowo się złożyło, że Claudia była w pobliżu. Pobrudził jej nową kieckę. Wkurzyła się, zaczęła krzyczeć, wyzywać małego, podczas gdy on ledwo słaniał się na nogach. Rozumiesz? Śmiertelnie chore dziecko zwyzywała od pieprzonych ufoludków. Robbie bardzo się przejął. Myślał, że to jego wina, że to on rozbił mój związek, choć tłumaczyłem, że jest inaczej. Tak się martwił, że przestał jeść. Pogorszyło mu się. Ledwie go przekonałem, że to co się zdarzyło nie jest jego winą.
- Nie mogę uwierzyć...
- To jeszcze nic. Zerwałem z nią następnego dnia. Błagała, żebym tego nie robił, że będzie lepsza, że musi zdobyć popularność, ale byłem nieugięty. Pobiegła do prasy. Powiedziała, że ją wykorzystałem, że jak tylko dostałem, czego chciałem, odszedłem i zostawiłem ją. Prasa broniła swojej pupilki. To ja stałem się winny.
- Więc dlatego mnie potrzebowałeś... Dlatego miałam naprawić twój wizerunek...
- Wybacz, wiem jak to brzmi. To był raczej pomysł Hugh. Nie powinienem się zgadzać..
- Nie, jest ok. Po prostu teraz to wszystko rozumiem...- wyciągnęłam dłoń w jego stronę. Chwyciłam jego rękę i delikatnie muskałam jej powierzchnię palcami. Uniósł wzrok do góry. Uśmiechnął się.

Było już po jedenastej wieczorem, gdy dojechaliśmy do miasta. Mijaliśmy potężny plac. Miliony światełek przygotowanych na tegoroczny festiwal, migotało wesoło, obijając się w wielkich kałużach.
- Są takie piękne- szepnęłam- Chętnie bym je namalowała.
Louis zjechał na najbliższy parking. Spojrzałam na niego zaskoczona.
- Nasz klient, nasz pan! 
- Nie rozumiem...
- Idź malować.
Roześmiałam się.
- Mówię poważnie.
- Ale jak to?
- Tak to.
- Tak teraz? Czy ty wiesz ile czasu to zajmie?
- Zrób chociaż szkic. 
- Daj spokój. Mogę to zrobić jutro.
- Jutro te kałuże wyschną. 
Musiałam przyznać mu rację. Dzięki śladom deszczu miało się wrażenie, że świateł jest dużo więcej, były dużo piękniejsze.
Wyszłam z auta i ruszyłam w stronę placu. Usiadłam na fontannie i wyjęłam szkicownik. Louis czekał w samochodzie. Porwał mnie wir barw, odgłosów, sztuki. Wszystko, co znajdowało się na placu zwracało moją uwagę, musiało być uwiecznione. Nawet nie zauważyłam jak wybiła północ, z transu wyrwał mnie dźwięk dzwonów katedry. 
- O matko! Która godzina?!- zapytałam samą siebie.
- Północ!- Louis siedział kawałek dalej i uważnie mi się przyglądał. 
- Co ty tu robisz?!- prawie krzyczałam. Dzwony były bardzo głośne. 
- Co?!
- Co ty tu robisz?! Myślałam, że jesteś w aucie! Kiedy przyszedłeś?!
Pokiwał głową z przekąsem, niczego nie słyszał. Przysunął się, więc blisko. Bardzo blisko. Praktycznie stykaliśmy się ramionami.
- Co mówiłaś?- zapytał.
- Że..- nie mogłam wydusić ani słowa, jego oczy odbijały tysiące barw. Każdy kolor rozszczepiały zupełnie inaczej- Że..
Nagle poczułam coś, czego nie czułam od dawna. Coś we mnie drgnęło, po raz kolejny. Tym razem mocniej, prawdziwiej. Zdawało mi się, że Louis myśli o tym samym. Wpatrywał się w moją twarz, jakby nie wiedział co powinien zrobić. Nagle przysunął się bliżej moich ust, nachylił i musnął je delikatnie. Wystarczyło. Dotknęłam jego policzka, zbliżyłam jego wargi do moich. Pocałunek był długi, namiętny. Dotykałam jego twarzy, karku, włosów. On gładził moje plecy. Czułam się taka szczęśliwa. Za nami migotały miliony świateł. Jakby gwiazd, które ukazują drogę zdrożonym wędrowcom. Nam właśnie ją ukazały.

Stałam pod drzwiami i próbowałam trafić kluczem do zamka. Ręka mi się trzęsła, całe ciało drżało.
- Głupia idiotko- powiedziałam sama do siebie z uśmiechem- Chyba się zakochałaś.
W tym momencie poczułam wibrację w kieszeni kurtki. Wyjęłam telefon. Na ekranie widniała wiadomość od nieznanego numeru.

 "Dawno się nie widzieliśmy. Musiałem to wszystko przemyśleć. Zastanowić się co dalej. Był moment, że chciałem to skończyć. Bardzo chciałem. I wtedy przypominał mi się twój uśmiech i kolor twoich oczu... Dorosłem do tego, żeby z tobą być, od nowa. I chociaż wiem, że muszę teraz czekać, to jestem gotowy. Zrobię to dla ciebie, dla siebie, dla nas. Bardzo cię kocham, tęsknię. Ben"  



piątek, 20 grudnia 2013

Poniosło mnie dziś troszkę. :))
naszła mnie wena i musiałam napisać. Jeśli jednak nie doczytałyście poprzedniego rozdziału, zapraszam do zagłębienia się w lekturę xd
Piszcie co myślicie.
Pozdrawiam i ślę całuski.

PEACE&LOVE
"M"

ROZDZIAŁ 7

CZYLI O TYM JAK NIEBO BYŁO SZARE...

Było już po siedemnastej, kiedy wracaliśmy do domu. Siedziałam z głową opartą o fotel i tępo patrzyłam w niebo przez szyberdach. Było szare. Bardzo szare, bardziej niż powinno. Kojarzyło mi się z ufnymi oczami Robbiego. Miało taki sam odcień. Odkąd opuściliśmy salę 202 nie rozmawialiśmy. Próbowałam zebrać myśli, zrozumieć co właśnie się stało, ale nie potrafiłam. Nie mogłam myśleć o małym chłopcu, bo łzy cisnęły mi się do oczu. Nie mogłam też o nim nie myśleć. Pieprzony paradoks. 
- Mam dość tej ciszy- odezwałam się w końcu- Co się stało? Dlaczego się nie odzywasz?
Spojrzał na mnie zaskoczony. 
- Myślałem, że jesteś na mnie zła...
- Czemu miałabym być zła?
- Bo cię tam zabrałem, musiałaś na to wszystko patrzeć, mimo że boisz się szpitali...
- Wiesz dlaczego się boję?- zapytałam cicho.
Cały czas patrzył na drogę.
- Nie musisz mi tego mówić, jeśli nie chcesz...
- Miałam pięć lat - udawałam, że nie słyszę tego, co powiedział- To był dwudziesty piąty październik. Wtedy po raz pierwszy byłam w szpitalu. Moja ukochana babcia chorowała na cukrzycę. Tego dnia często chodziła do toalety, ciągle powtarzała, że chce się jej pić, jeść, spać. Nawet nie zauważyliśmy kiedy zapadła w śpiączkę hiperglikemiczną. Rodzice myśleli, że po prostu zasnęła z przemęczenia. Kiedy zauważyli, że coś jest nie tak było za późno...- urwałam, szloch nie pozwolił mówić mi dalej. Musiała minąć chwila nim się uspokoiłam- Zabrali ją do szpitala. Pamiętam cholernie jasne lampy, wysokich mężczyzn w białych kitlach i płacz rodziców. Moja babcia miała przepiękne, szmaragdowe oczy. Uwielbiałam w nie patrzeć. Tamtego dnia zamknęła je na zawsze, nie dając nikomu szansy, by znów zobaczył ich piękno. Od tamtego momentu szpitale kojarzą mi się z tęsknotą... tęsknotą za kolorem szmaragdu.
Miałam wrażenie, że w aucie jest ciszej niż przedtem. Kątem oka spojrzałam na Louisa. Zdjął rękę z dźwigni zmiany biegów i wyciągnął w moją stronę. Chwycił delikatnie moją dłoń. 
- Wiesz co jest najgorsze?- zapytałam.
- Co?
- To, że od dziś szpital będzie kojarzył mi się z kolorem szarym, kolorem oczu małego chłopca... i nieba, na którym nie widać słońca. 
Ponownie spojrzałam w szyberdach. Kropla deszczu spadła na jego powierzchnię i spływała wolno. Po niej spadały kolejne, jeszcze więcej. W końcu rozpętała się ulewa. 
- Masz ochotę na gorącą czekoladę?- zapytał Louis.
- Mhmm..

Siedzieliśmy w przydrożnym barze i popijaliśmy gorący napój. Na scenie za naszymi plecami odbywał się konkurs karaoke. W tym momencie kobieta około lat czterdziestu, z tlenionymi włosami i opalenizną rodem z solarium kaleczyła mój ulubiony kawałek Queen. Na dźwięk jej głosu mimowolnie się uśmiechnęłam. 
- Słuchaj..- zaczęłam- jeszcze nikomu o tym nie mówiłam, znaczy, w ogóle nigdy w życiu tak się nie rozkleiłam. Proszę nie mów nikomu, że jestem taką beksą, ok?
Roześmiał się.
- Nikogo nie chcesz dopuścić do tej wrażliwej Jackie, co? Każdy zna tylko tą silną i zwariowaną.
- Babcia znała obie. Dlatego tak ją kochałam.
Uśmiechnął się ciepło. 
- Masz ochotę na coś do jedzenia? Zamówić nam hamburgery?
Przytaknęłam. Odszedł od stolika. W tym momencie zauważyłam przystojnego chłopaka siedzącego naprzeciwko. Patrzył na mnie, nie odrywał wzroku. Speszona spojrzałam w bok, po chwili znów na niego. Nadal siedział z utkwionym we mnie spojrzeniem. 
Odchrząknęłam głośno.
- Coś nie tak?- zapytałam zirytowana.
Zamrugał zaskoczony, ale zaraz wstał i podszedł do naszego stolika. Niepewnie rozejrzałam się za Louisem.
- N-nie. Wszystko w porządku. Jak najlepszym- uśmiechnął się zniewalająco, niczym amant lat 60.
- Aha..- powiedziałam mniej pewnie- Już myślałam, że mam coś na twarzy. Coś okropnego, sądząc po tym jak długo się gapiłeś.
Roześmiał się. 
- Wybacz, to dlatego, że nie mogłem oderwać się od twoich oczu.
Mimowolnie się zarumieniłam, jednak nigdy nie ulegam komplementom starszym niż moi rodzice.
- No błagam! Czy którakolwiek się na to złapała?
Uśmiechnął się jeszcze szerzej, w policzkach zrobiły mu się dołeczki.
- Każda. Każda oprócz ciebie. 
Przewróciłam oczami. 
- Więc?- zapytałam.
- Więc co?- był wyraźnie zaskoczony moim pytaniem.
- Masz jeszcze jakieś bajery w rękawie? Jakiegoś asa, który zniewoli mój umysł i podnieci moje ciało?- uśmiechnęłam się ironicznie- Jeśli nie, to spadaj.
- No proszę! Ładna, do tego inteligentna i zabawna. Można się w tobie zakochać, ale spokojnie... mi to nie grozi. Adam- wyciągnął do mnie prawą dłoń.
- Serio?
- Serio, serio. Chciałem cię poznać. A zapamiętaj sobie jedno. Zawsze dostaję to, czego chcę- ostatnie słowa wyszeptał mi do ucha. Musiałam przyznać, że w podrywaniu dziewczyn był dobry. Bardzo dobry. 
Nachyliłam się do jego ucha i powiedziałam równie cicho i seksownie.
- Nigdy nie daję nikomu tego, co chce. Więcej zostawiam dla tych, których ja chcę. 
Oparłam się z powrotem o krzesło. 
- Wow. Naprawdę jesteś nietykalna. Chyba nikt nie dałby rady cię poderwać...
- Humphrey Bogart by dał. Ale, że mamy rok dwutysięczny tacy jak on, zostali zastąpieni przez takich jak..
- Ja.
- Ty to powiedziałeś.
- Naprawdę mnie zaskakujesz tajemnicza dziewczyno. Możesz mi chyba powiedzieć jak ci na imię, nie sądzisz?
Westchnęłam.
- Jackie. 
Chłopak wyciągnął z kieszeni telefon i podał mi.
- Zapisz swój numer, proszę. W razie gdybym chciał wypróbować tego "asa", który zniewala umysł.
W tym momencie do stolika wrócił Louis. 
- Coś się dzieje?- zapytał.
- Nie, nie. Kolega już idzie, prawda?- zwróciłam się do Adama. 
- Ależ oczywiście- uśmiechnął się szeroko- Odchodzę do krainy ziemskiej samotności jak Orfeusz, który musiał zostawić swoją Eurydykę w otchłani Hadesu.
- Co takiego?- Louis wyglądał na zniecierpliwionego. 
- To znaczy, że ze smutkiem odchodzę. Do widzenia zielonooka Jackie. 
Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi.
- Kim był ten koleś?- zapytał Louis.
Ja jednak nie usłyszałam pytania. Wzrokiem tępo podążałam za Adamem.
- Do widzenia- szepnęłam.


czwartek, 19 grudnia 2013

ROZDZIAŁ 6 

CZYLI O TYM JAK POLUBIŁAM JEGO UŚMIECH...

Była czwarta dwadzieścia pięć nad ranem. Siedziałam na kanapie przy zgaszonym świetle. Już ponad dwie godziny temu wróciłam z wystawy, jednak nie mogłam zasnąć. Wciąż myślałam o Louisie. O pocałunku, miłych chwilach, zabawnych dowcipach, jego uśmiechu. Przez chwilę myślałam, że mogłabym polubić jego uśmiech, tak jak polubiłam uśmiech Bena. 
- Nie. Nie lubię jego uśmiechu - postanowiłam głośno, wstałam z kanapy i ruszyłam w stronę łazienki- Jutro są zajęcia. Nie mogę zaspać.

Obudziło mnie pukanie do drzwi. Wstałam, palcami przeczesałam włosy, założyłam szlafrok i ruszyłam do drzwi. Na progu stał Louis.
- Nie przeszkadzam?- zapytał.
- N-nie, zaskoczyłeś mnie.
Uśmiechnął się.
- Mam nadzieję, że cię nie obudziłem. Mogę wejść?
- Nie obudziłeś- skłamałam- I tak, zapraszam.
Wszedł, rozejrzał się po mieszkaniu, w końcu spojrzał na mnie.
- Zaparzę ci kawę, a ty idź się ubierz.
- Okej- odpowiedziałam niepewnie- ale najpierw powiedz mi, po co przyszedłeś...
- Zabieram cię na wycieczkę.
- Co?!
- Na wycieczkę. Ja, ciebie, no wiesz, zabieram.
- Nie mogę. Mam zajęcia- wydukałam.
- Nie możesz się urwać? Tylko dzisiaj?
Z niechęcią pomyślałam o moich wrednych koleżankach, które znów szukałyby sposobu, żeby mnie obrazić, przez nie Akademia nie była tak kuszącym miejscem jak kiedyś.
- Dobra. Ale tylko dzisiaj. 
- Super. To idź się ubrać, a ja zrobię śniadanie.
Niepewnie poszłam do mojej sypialni. Niczego nie rozumiałam, jednak wizja tajemniczego wyjazdu była bardzo kusząca, nawet bardziej niż bym tego chciała. To wszystko było jakieś dziwne. Nie rozumiałam, dlaczego chciałam jechać, szczególnie z nim. Na samą myśl spędzenia całego dnia w jego towarzystwie, uśmiechałam się. Problem polegał na tym, że naprawdę tego nie chciałam. Nie chciałam się uśmiechać.
- Jesteś gotowa?- dobiegło z kuchni.
- Już, chwileczkę. 
Chwyciłam czarne rurki, białą bokserkę i czerwony sweterek, rozczesałam włosy i zrobiłam delikatny makijaż. Spojrzałam w lustro.
- Nie robię niczego złego.
Przytaknęłam sama sobie.

Po półgodzinie byliśmy w drodze. Biały Lexus Louisa ciął asfalt, w radiu leciała piosenka OneRepublic. Rozglądałam się wkoło, patrzyłam przed siebie, robiłam wszystko, żeby tylko nie spojrzeć na chłopaka. Czułam na sobie jego ciekawskie spojrzenie.
- To...- zaczął- nie chcesz wiedzieć dokąd jedziemy?
- Nie- odpowiedziałam, dalej patrząc w przednią szybę.
Uniósł w górę brwi, włączył migacz, zjechał na pobocze. Spojrzałam na niego kątem oka. 
- O co chodzi?- zapytał.
- O co miałoby chodzić?
- No właśnie pytam. Zachowujesz się dziwnie.
- Nieprawda.
- Nie, wcale.
Westchnęłam zrezygnowana.
- Wyciągnąłeś mnie na te głupią wycieczkę, a ja głupia się głupio zgodziłam.
- Sporo tych "głupio".
- I tak za mało, żeby opisać głupotę mojego zachowania. Powinnam być w Akademii, malować dzisiejszy projekt...
- Spokojnie. To tylko jeden dzień. Przecież to nic złego. 
- Może dla ciebie. 
- W porządku. Możemy zawrócić. Tego chcesz? Tylko pamiętaj, że już praktycznie jesteśmy na miejscu.
- Na miejscu, czyli gdzie?- wreszcie na niego spojrzałam.
- No proszę! Stęskniłem się za kolorem twoich oczu!- uśmiechnął się głupkowato.
Rzuciłam mu ironiczne spojrzenie.
- To w końcu gdzie jedziemy?
- W jedno bardzo wyjątkowe miejsce- mrugnął tajemniczo. 
Przewróciłam oczami. Louis uruchomił silnik, ruszyliśmy.

Zaparkował pod ogromnym budynkiem koloru kremowego.
- Co to za miejsce?- zapytałam.
- Szpital dziecięcy.
Zamrugałam zaskoczona. 
- Rozumiem, że zaraz przyjadą paparazzi i zrobią zdjęcia z twoich odwiedzin.
- Nie. Jesteśmy tu incognito. 
- Jak to?
- Jest czwartek. W każdy czwartek przyjeżdżam tu czytać bajki dzieciom. 
- O..
- Tak.
- A właściwie, co ja tu robię?
- Robbie chciał cię poznać.
- Kto?
- Robbie. Ma siedem lat, jest chory na białaczkę. Opowiadałem mu o tobie.
- O mnie? Dlaczego?
- Nie wiem.. zapytał co u mnie zmieniło się na lepsze. Pomyślałem o tobie.
Poczułam ucisk w sercu.
- Ja..nie mogę. Boję się.
- Nie ma czego. Robbie ma siedem lat i jestem pewny, że nie zrobi ci krzywdy.
- Nie. Nie o to chodzi. Ja okropnie boję się szpitali.
- Czemu?
- Nie ważne. 
Spojrzał mi w oczy.
- Będzie dobrze.

Szliśmy jasnym korytarzem, aż do sali 202. Na łóżku siedział mały chłopiec, na głowę miał naciągniętą materiałową czapkę. Duże, szare, ufne oczy okalały ciemnofioletowe sińce, a zapadnięte policzki dodawały mu lat. Gdy tylko zauważył Louisa rzucił się w jego kierunku.
- Pzysedłeś- z powodu braku przedniego ząbka, seplenił.
- No pewnie, że tak! Przecież mamy czwartek!
Robbie uśmiechnął się zadowolony. Dostrzegł mnie.
- To jest Jackie?
- Mhmm. 
- Ładniejsa nisz myślałem.
Uśmiechnęłam się i wyciągnęłam dłoń w jego kierunku.
- Naprawdę miło mi cię poznać.
- Mi ciebie tesz.
- To co? Bawimy się?
Przez następne trzy godziny graliśmy w Chinczyka, na Playstation i rysowaliśmy siebie nawzajem. Ja narysowałam małego Robbiego. Miał wielkie mięśnie i strój Supermana.
- Ślicnie rysujes. Wyglondam jak prawdziwy bohatel. 
- Bo nim jesteś. Twardziel i siłacz, do tego odważny.
Uśmiechnął się szeroko, ukazując brak jedynek. Zaraz potem zbladł, przysiadł na łóżku. 
- Źle sie czuję.
Zaczął wymiotować. Chwyciłam miskę leżącą przy łóżku i podłożyłam pod jego małe usta. Głaskałam go po głowie. Pielęgniarka, zawołana przez Louisa, wbiegła do sali.
- Hej Robbie. Jak się masz?
- Jusz mi doprze. 
- Chodź. Obmyjemy cię i zmienimy piżamkę.
Chwyciła małego za rączkę i wyprowadziła z sali.
- Przykro mi.- powiedział Louis.
- Czemu?
- Że musiałaś na to patrzeć. Nie lubisz szpitali.
- Daj spokój. Cieszę się, że mnie tu zabrałeś- zamyśliłam się- Jest taki mały, a zarazem silny, taki...
- Sam jak palec.
- Co?
- Jest sierotą. Jego matka zostawiła go w sierocińcu zaraz po porodzie. W zeszłym roku miał zostać adoptowany, ale wykryto u niego białaczkę. Nikt nie chciał dziecka z nowotworem, więc trafił tutaj. 
Ścisnęłam usta, żeby się nie rozpłakać.
- Straszne..
Louis podszedł, objął mnie ramieniem, uniósł mój podbródek i szepnął.
- Będzie dobrze. Ma mnie.
Przytaknęłam. Po chwili Pielęgniarka wróciła z Robbiem do sali. Położyła małego w łóżku. 
- Możecie jeszcze chwilkę zostać. Byle tylko nie ruszał się z łóżka.
- W porządku. Poczytamy bajkę.

Louis kończył czytać ostatni rozdział. Siedziałam na fotelu naprzeciw łóżka. Robbie ziewnął, oczy same mu się zamykały. Już odpływał w głęboki sen, gdy nagle szepnął.
- Baldzo ją lubie. Nie uciekła ode mnie jak tamta. 
- Tak, cichutko, śpij. 
- Powiedz jej, że baldzo ją lubie.
- Powiem.
Mały zasnął, a Louis spojrzał na mnie. Promienie popołudniowego słońca wpadały przez okno i oświeltlały jego twarz. Uśmiechnął się ciepło. Zdecydowanie polubiłam jego uśmiech.
  




sobota, 14 grudnia 2013

ROZDZIAŁ 5

CZYLI O TYM JAK PO RAZ PIERWSZY COŚ WE MNIE DRGNĘŁO...

Stałam przy sztaludze i tępo wpatrywałam się w białe płótno. Trwały właśnie zajęcia stuki nowoczesnej z profesor Kendrick. Diana Kendrick była wysoką, piękną kobietą około lat trzydziestu. Miała duże, ciemne oczy i sympatyczny uśmiech. Zawsze modnie ubrana, do tego artystka. Dziwiło mnie, dlaczego wciąż była panną. Od mojej kłótni z Benem minął już tydzień. Dzwoniłam, pisałam, ale nie dostałam żadnej odpowiedzi. "Skoro nie chce ze mną być, mógłby się chociaż odważyć i mi o tym powiedzieć", myślałam zdołowana. Od Louisa również nie miałam żadnych wieści. Koleżanki z roku często mnie o niego pytały. O to jaki jest, co lubi, czego nie. A ja miałam już dosyć opowiadania kłamstw na jego temat, nie mogłam przecież mówić prawdziwych informacji, skoro go nie znałam. 
- Jackie. Jak tam twoja praca?- pani Kendrick wyrwała mnie z zamyślenia.
- Praca? Wre!- powiedziałam ironicznie.
Podeszła do mojego stanowiska, popatrzyła na puste płótno.
- Mieliście przedstawić siebie za pomocą jakiegoś symbolu. Ja widzę tu puste tło. 
- No właśnie- wymyśliłam na poczekaniu- Odkąd opuściłam dom, czuję się bardzo pusta w środku. Biel natomiast symbolizuje moją niewinność w sprawie kłótni z chłopakiem.
Dziewczyny ze stanowisk obok zaczęły szeptać. Panna Kendrick popatrzyła na mnie ironicznie, westchnęła i wróciła do swojego biurka.
Mary-Kate siedząca po mojej lewej szepnęła.
- Pokłóciłaś się z Louisem?
- Co?- zapytałam zmieszana.
- Pytam, czy pokłóciłaś się z Louisem.
- Skąd taki pomysł?
- No przecież powiedziałaś pannie Kendrick, że pokłóciłaś się z chłopakiem.
Nagle dotarła do mnie głupota mojego zachowania. Miałam na myśli kłótnię z moim prawdziwym chłopakiem, z Benem! Ale skąd one mogły to wiedzieć, dla nich byłam dziewczyną Louisa Tomlinsona.
- A to... nie, ja tylko chciałam się wymigać od nagany za brak pracy na zajęciach. Z nikim się nie pokłóciłam.
- O, no tak. Żadna dziewczyna nie chciałaby stracić takiego chłopaka jak Lou. 
- Pewnie robisz wszystko co on chce, żeby nadal z tobą był. A jak nie to cię pewnie zostawi, zresztą nie zdziwiłabym się- wtrąciła się siedząca po mojej prawej Kristin. 
Wyczułam w jej głosie zazdrość.
- Nie- odpowiedziałam miło i spokojnie, mimo, że w środku kipiałam ze złości- Ja i Loui stawiamy na kompromisy. Raz ja decyduje, raz on. To bardzo dobry sposób, by utrzymać przy sobie faceta- mrugnęłam porozumiewawczo, jak te kobiety, które w programach śniadaniowych radzą co należy robić, żeby facet nie uciekł- Radzę zapamiętać- dodałam i cmoknęłam w ich stronę. Obruszyły się i wróciły do malowania.
Byłam wściekła. Wiedziałam, że lubiły Louisa, ale nie sądziłam, że będą tak uszczypliwe.
Zadzwonił dzwonek. Zdjęłam puste płótno ze sztalugi i wolnym krokiem wyszłam z akademii.

Siedziałam w pokoju i mieszałam słabo doprawione spaghetti ze słoika. Zastanawiałam się jak długo będę musiała znosić uwagi zawistnych koleżanek. Były przyzwyczajone do tego, że dostają wszystko, czego chcą. A teraz chciały Louisa.
Louisa, z którym nie rozmawiałam od tamtego feralnego wieczora. Poczułam się winna. Nie potrzebnie tak ostro zareagowałam, ale wtedy wydawało mi się, że wszystko co się stało to jego wina. Jednak było zupełnie inaczej. To była moja wina.
Nagle usłyszałam pukanie do drzwi.
Na progu stał kurier z bukietem białych lilii. Pomyślałam, że Ben w końcu mi wybaczył i chce się spotkać, jednak kwiaty nie były od niego, były od Louisa.
Do bukietu dołączone było zaproszenie na wystawę fotografii Donatelli Morano dzisiejszego wieczora oraz bilecik z ręcznie wypisanym "przepraszam". Wpatrywałam się w lilie dłuższą chwilę, w końcu chwyciłam telefon.
"Dziękuję za zaproszenie. Przyjdź po mnie o siódmej", napisałam.

Dochodziła siódma. Siedziałam na kanapie i czekałam na Louisa. To była moja pierwsza wystawa i nie bardzo wiedziałam jak się ubrać. Założyłam więc krótką, obcisłą, szarą sukienkę na grubych ramiączkach i czarny, sportowy żakiet. Włosy wyprostowałam i spięłam w wysoki kucyk.
Po chwili usłyszałam pukanie do drzwi. Louis ubrany był w ciemne dżinsy, białą koszulę i czarną marynarkę. Delikatny zarost na podbródku i idealnie ułożone włosy sprawiały, że wyglądał jak zdjęty z okładki.
"Wygląda bardzo seksownie"- pomyślałam, ale zaraz dodałam- "Jak na niego."
- Witaj- powiedział niepewnie.
- Cześć.
- Słuchaj.. chciałem...cię...przeprosić. 
- Nie. Daj spokój. Nic się nie stało, to nie była twoja wina. 
Uśmiechnął się, widziałam, że odetchnął z ulgą.
- Pięknie wyglądasz.
- Dzięki...- odpowiedziałam niepewnie- Ale wiesz, że umowa nie zobowiązuje cię do komplementowania. Nie musisz tego robić.
- Tak, wiem.
Staliśmy na przeciw siebie dłuższą chwilę i patrzyliśmy sobie w oczy. Zamrugałam nerwowo. 
- To... idziemy?
- Idziemy.

- Co mam robić?- zapytałam, gdy staliśmy przed wejściem do budynku.
- Nie rozumiem.
- No... to jakaś impreza, tak? Muszą tam być paparazzi. Co mam robić?
- Hmmm... po prostu się uśmiechaj i bądź miła. Powinno wystarczyć.
Przełknęłam nerwowo ślinę.
- Powinno?
- Daj spokój. Spójrz na siebie! Zrobisz furorę samym staniem.
- Taaa...ok.
W galerii było tłoczno. Wokół zdjęć ustawiali się krytycy sztuki i notowali coś w swoich dzienniczkach, albo nagrywali na dyktafon. Celebryci zaproszeni na wystawę raczyli się drinkami z darmowego baru. Louis objął mnie w pasie, ruszyliśmy w stronę wystawy. Na ścianach wisiały zdjęcia Paryża, robione nocą i za dnia. Były piękne. Najpiękniejsze jednak było zdjęcie przedstawiające małego chłopca w piaskownicy, który czule całuje swoją rówieśniczkę. Są cali brudni i ledwo utrzymują równowagę...
- Na tym zdjęciu jest mnóstwo miłości- szepnął Lou.
- Tak. To pokazuje, że nie trzeba dużo, żeby kogoś pokochać i mu to okazać. Ta mała jest zaskoczona, ale się nie odsuwa, nie rusza...
Spojrzałam na Louisa, który wpatrywał się w zdjęcie, potem spojrzał na mnie, chwycił mój podbródek i pocałował.
Paparazzi rzucili się, żeby zrobić nam zdjęcia. Oderwaliśmy się od siebie.
- Co to było?- zapytałam.
- To... chciałem, żeby prasa uwierzyła w nasz... ten...no... w nasz związek.
- Ach tak..dlaczego mnie nie uprzedziłeś?
- Nie wiem, to był odruch. Ale się nie opierałaś. Odwzajemniłaś pocałunek- uśmiechnął się szeroko.
- Tak, bo.. ja chciałam, żeby...wyszło... naturalnie.
Spuściłam wzrok, coś we mnie drgnęło.

  

niedziela, 8 grudnia 2013

ROZDZIAŁ 4

CZYLI O TYM JAK POKŁÓCIŁAM SIĘ Z REKTOREM AKADEMII, MOIM CHŁOPAKIEM I... "MOIM CHŁOPAKIEM"

Siedziałam na ławce przed gabinetem pani Walles. Ręce mi się trzęsły i nie mogłam poukładać myśli. Jeszcze godzinę temu nie miałam większych powodów do zmartwień, a teraz musiałam przeprosić za spóźnienie pierwszego dnia w Akademii, przerosić Bena, wytłumaczyć mu całą sytuację i modlić się, żeby zrozumiał i wybaczył, ale przede wszystkim miałam przez najbliższe trzy miesiące udawać dziewczynę sławnego chłopaka. Na myśl o tym robiło mi się niedobrze. Niby jak mam udawać, że jesteśmy parą, przecież nawet go nie znam, nie ma nic między nami, wszyscy się zorientują, że to udawany związek. Poza tym nie miałam pewności, że dotrzymają postawionych przeze mnie warunków. Po pierwsze chciałam sama załatwić tę sprawę z Benem i móc się z nim dalej spotykać, jednak Hugh zadecydował, że mają to być potajemne spotkania, z dala od ludzi. Po drugie to ja miałam wymyślić całą historię tego związku, a po trzech miesiącach sama go zakończyć. Nie miałam ochoty być ofiarą, której wszyscy będą żałować.
Z rozmyślania wyrwał mnie głos sekretarki oznajmującej, że pani Walles zaprasza mnie do siebie. Wstałam i wolnym krokiem udałam się do gabinetu.
- Jaqueline Russo, lat 17. Córka Margaret i Jacoba Russo. Artystka, laureatka wielu konkursów plastycznych...- głos pani Walles zabrzmiał echem w moich uszach, na jej twarzy malowało się niezadowolenie- ...w swoim regionie, a także pierwsza stypendystka spóźniona na spotkanie z rektorem...
- Tak to ja.- spuściłam głowę i czekałam na reprymendę.
- Rzekłabym, że jest mi niezmiernie miło, ale nie jest. Z twojego powodu musiałam opuścić lunch z bardzo znanym artystą, który mógłby poprowadzić kursy w tej szkole. Ale jak widać pozbawiłaś innych uczniów tego przywileju. 
- Bardzo mi przykro... to nie była moja wina...
- Ależ oczywiście, że nie! Pozowanie przed aparatami ze sławnym chłopakiem to absolutnie nie jest pani wina- w jej głosie wyczułam kpinę.
- To nie jest...- chciałam wytłumaczyć, ze Louis nie jest moim chłopakiem, ale ugryzłam się w język- ...tak jak wygląda.
- Posłuchaj dziewczyno. W tej szkole nie interesują nas kontakty naszych uczniów, ale talent i ciężka praca. Wyrzuciłabym cię już dziś, bo nie szanujesz swojego stypendium i mnie, jako osoby przełożonej...
Spuściłam głowę, próbowałam stłumić łzy.
-... ale przejrzałam twoje papiery, dzięki twemu spóźnieniu miałam na to sporo czasu i doszłam do wniosku, że masz prawdziwy talent i do swojej obecnej sytuacji doszłaś dzięki ciężkiej pracy. A to, jak wspominałam, cenimy w naszych uczniach. Dlatego dam ci jeszcze jedną szansę. Zaczynasz jutro o godz. 8:00. Tylko się nie spóźnij- mówiąc to wręczyła mi plan zajęć oraz klucz do pokoju.
Szczęśliwa rzuciłam jej się na szyję.
- Dziękuję! Nie zawiodę Pani! Obiecuję!
Uradowana wybiegłam z gabinetu.

Siedziałam w pojedynczym pokoju w akademiku i przeglądałam podręcznik do historii sztuki. Pomyślałam, ze czeka mnie mnóstwo nauki. Nagle usłyszałam pukanie do drzwi. Wstałam, założyłam ciepły sweter leżący na krześle i ruszyłam otworzyć. Moim oczom ukazał się Ben. Stał na progu w mokrych rzeczach, z włosów kapały krople deszczu, patrzył mi głęboko w oczy. 
- Ben... jesteś...
Chciałam powiedzieć coś jeszcze, ale nie mogłam znaleźć odpowiednich słów.
- Jestem. 
Spuścił wzrok i zaczął nerwowo miętosić rękaw kurtki. Zawsze tak robił, gdy się denerwował.
- Wejdź, musisz się wysuszyć. Idź do łazienki, a ja zrobię ci herbatkę.
Niepewnie wszedł do środka, zdjął buty i rozejrzał się po pokoju. Poszłam do szafy po jego bluzę, którą dał mi przed wyjazdem, chwyciłam też koc, żeby się ogrzał.
Gdy weszłam do łazienki stał bez koszulki i spodni i wycierał mokre ciało ręcznikiem. Nie pierwszy raz widziałam go w takim stanie, ale po raz pierwszy zrobiło to na mnie takie wrażenie. Jego umięśniona klatka piersiowa lśniła mokra od wody, a wytrenowane łydki napinały się z każdym ruchem. Minął tylko jeden dzień, a ja już strasznie za nim tęskniłam. 
- Proszę. Przebierz się. 
Podałam mu ubrania i poszłam przygotować herbatę. Po pół godziny siedzieliśmy wtuleni w siebie i słuchaliśmy naszej ulubionej piosenki. Wytłumaczyłam mu wszystko, co zdarzyło się dzisiejszego poranka i chociaż nie przyjął tego z entuzjazmem to pogodził się z sytuacją i ze mną.
- Czyli, dla pewności... nic was nie łączy?- zapytał i ucałował mnie w czoło.
- Nie. Nawet go nie znam. Po prostu obiecałam pomóc. To potrwa tylko trzy miesiące, potem będę tylko twoja.
- Trzy miesiące to sporo czasu.
- Wiem...
- Ale wiesz co?
- Co?
- Zaczekam. Czekałem na ciebie całe życie, trzy miesiące to kropla w morzu. Tylko obiecaj mi coś.
- Cokolwiek chcesz.
- Nie zakochaj się w nim. 
- Zwariowałeś?
- Mówię poważnie, bo co jeśli coś cię z nim połączy?
- Powtarzam ci, że nic mnie z nim nie łączy i nie połączy!
W tym momencie usłyszałam pukanie do drzwi. Louis wszedł do pokoju z butelką szampana i bukietem róż. - Chciałem...- nie dokończył, bo zauważył Bena, który zaraz wyprostował się nerwowo.
- Ben... to jest...- zaczęłam niepewnie.
- Nic cię z nim nie łączy, tak? - przerwał mi - Spotykacie się tylko wtedy, gdy musicie, tak? Rany... czyli co? Macie teraz "służbowe" spotkanie, a ja wam przeszkadzam?
- Nie... oczywiście, że nie...
- Daj spokój. To bez sensu. Muszę to sobie wszystko przemyśleć. Na razie.
Wstał, wziął swoje ubrania i wyszedł, trzaskając drzwiami. Stałam oniemiała i patrzyłam tępo w kanapę, na której siedział.
- Posłuchaj...- odezwał się Louis- chyba przyszedłem nie w porę.
- Chyba?
- Nie chciałem... chciałem tylko podziękować...
- Wyjdź. Chcę zostać sama. 
- Daj spokój. Nie wiedziałem, że masz gościa, że miałaś gościa...
- Ughh... po prostu wyjdź, muszę do niego zadzwonić, a twoja obecność mi w tym nie pomoże.
- Ale...
- Wyjdź.
- A co z umową?
Zastanowiłam się dłuższą chwilę.
- Aktualna, jeśli zostawisz mnie i moje życie osobiste w spokoju. 
- W porządku. Naprawdę mi przykro.
- Za to? Czy za cały dzisiejszy dzień? Bo uwierz mi, nie ułatwiłeś mi dziś niczego, raczej wszystko spieprzyłeś.
Spuścił głowę, odłożył róże na stół i wyszedł. Usłyszałam tylko dźwięk zamykanych drzwi.   
 

hejo!

Ostatnio zadałyście mi pytanie czy mam Twittera :)
nie posiadałam, więc postanowiłam założyć :D
Ta da!

Maria Kowalska
@Maria11BPE

Pozdrawiam. <3
PEACE&LOVE
"M"

czwartek, 5 grudnia 2013

ROZDZIAŁ 3

CZYLI O TYM JAK BEN SIĘ OBRAZIŁ, NIE ZDĄŻYŁAM NA ZAJĘCIA I "ZARĘCZYŁAM" SIĘ Z NIEZNAJOMYM CHŁOPAKIEM

Zdezorientowana rozejrzałam się dookoła. Wszędzie błyskały flesze, a natarczywi dziennikarze okrążyli nas, nie dając szans na ucieczkę. Co chwile do moich uszu dochodziły pytania o związek z Louisem, jednak nie potrafiłam na nie zareagować, byłam w szoku. Myślałam tylko o Benie, chciało mi się płakać. Zapewne siedział teraz  przed telewizorem i zastanawiał się co się dzieje. Znaliśmy się od przedszkola, był moim sąsiadem, przyjacielem. W drugiej klasie podstawówki stał się oficjalnie moim chłopakiem, oficjalnie, bo czuliśmy coś do siebie dużo wcześniej. A ja to zaprzepaściłam, właśnie teraz, w tym momencie. 
Głos Barry'ego Nikolsona wyrwał mnie z zamyślenia. Dobrze zbudowany reporter porannych wiadomości patrzył na Louisa z chytrym uśmiechem. 
- Kim jest twa tajemnicza towarzyszka? Dlaczego twoi fani nic o tym nie wiedzą?
- Ja..ona...- chłopak był równie zmieszany jak ja. Nie przewidział tej sytuacji i nie potrafił z niej wybrnąć. Trzęsły mu się dłonie, na czole zabłyszczały kropelki potu. Było mi go żal, chciałam pomóc, ale nie miałam pojęcia jak.
Tłum coraz bardziej na nas naciskał, flesze drażniły w oczy. Louis, który cały czas nieświadomie trzymał moją rękę, ścisnął ja mocniej, jakby się bał, że nas rozdzielą i każde z osobna rozszarpią. I wtedy pod drzwi stacji podjechała czarna limuzyna z zaciemnianymi szybami, z której wyszedł przystojny mężczyzna lat około czterdziestu w idealnie skrojonym szarym garniturze i ciemnych okularach. Na jego widok Louis odetchnął z ulgą. Mężczyzna wszedł do środka, odchrząknął i upewnił się, że wszyscy dziennikarze zwrócili się ku niemu, a potem powiedział:
- Nie możliwe, a jednak...- miał bardzo niski, męski głos- londyńscy dziennikarze są po prostu fenomenalni! Poznali sekret Louisa Tomlinsona, zanim poznał go ktokolwiek. Louis i jego piękna towarzyszka zaręczyli się dwa dni temu! Mój klient miał się tym pochwalić w najbliższym programie Katy Stevens, ale jak widać tajemnica dwojga kochanków wyszła na jaw dużo wcześniej! Jest mi bardzo przykro, że dziś nic już od nich nie wyciągniecie, ponieważ muszę zabrać tę piękną, młodą damę na przymiarkę kostiumów do ich wspólnej sesji. Jeśli chcą państwo dowiedzieć się więcej polecam wywiady. Jeśli chcą państwo zarezerwować termin, zgłoszenia przyjmuję osobiście. Dziękuję. To wszystko.
Bez trudu przecisnął się między reporterami, widać było, że wzbudzał ich szacunek, po czym objął nas ramieniem i zaprowadził do limuzyny. Wsiedliśmy do środka, pokiwał zdziwionym dziennikarzom i ruszyliśmy.
- Dobra, mów do cholery co jest grane, kim jest ta dziewczyna?- wskazał na mnie głową i zdjął ciemne okulary. Miał niesamowicie błękitne oczy.
- To długa historia Hugh...
- Mamy czas...- odpowiedział, nie odrywając ode mnie ciekawskiego wzroku. 
Louis opowiedział mu całą historię.
- Myślałem, że to dobry pomysł, to był genialny pomysł, tylko ta mała mnie rozpoznała.
- Tak i teraz przez twój "genialny" pomysł wszystkie media myślą, że spotykasz się z nią!- rzucił pogardliwie w moją stronę.
- Wypraszam sobie!- odezwałam się, gdy w końcu doszłam do siebie- Nie pozwolę, żeby pan tak do mnie mówił. Nie miałam ochoty udawać jego dziewczyny, a tym bardziej narzeczonej! Do cholery, w ogóle skąd pomysł na narzeczoną? Przecież to idiotyzm!- poczerwieniałam ze złości- jedyne z czym się zgadzam to fakt, że to był naprawdę beznadziejny plan! W skali od jeden do dziesięć najgorszych planów świata daję mu jedenaście! 
- Nie był taki zły...- szepnął Louis z uśmiechem.
- Dla ciebie może nie. Ty tylko zszargałeś sobie reputacje spotykaniem się z nikomu nie znaną małolatą z małej mieścinki. Ja spóźniłam się na spotkanie z rektorem akademii, do której chciałam się dostać odkąd skończyłam dziewięć lat! Nie mówiąc już o tym, że za chwilę zostanę singlem...
- Jak to?
- Mam chłopaka, a chyba raczej miałam... Ma na imię Ben i byliśmy parą od trzech lat.
- Nie wspominałaś...
- Nie pytałeś.
Spojrzał na mnie przepraszająco.
- Nikt nigdy nie pyta mnie o zdanie. Przywykłam.
Hugh popatrzył na mnie głęboko zainteresowany, po czym wyciągnął z teczki tablet.
- W porządku. Przepraszam- mówiąc to nawet na mnie nie spojrzał.
- Nie wybaczam- szepnęłam beznamiętnie, jednak usłyszał.
- Słucham?
- Nic, nic... mówię sama do siebie, to czasem pomaga, jak nikt inny mnie nie słucha.
Uniósł brwi i uśmiechnął się.
- W porządku, w takim razie przejdźmy do ważniejszej sprawy... Jak to wszystko odkręcić, żeby nikt nie poczuł się urażony...Louis ostatnio i tak jest często krytykowany, musimy to zmienić, a ta sprawa w tym nie pomoże...- długo wpatrywał się w ekran tabletu, co chwila unosił do góry brwi, coraz bardziej zaskoczony, w końcu spojrzał mi głęboko w oczy- a może jednak...
- Nie rozumiem- szepnął Louis.
- Ludzie ją pokochali! Was pokochali! Jako parę! Uważają, że dziewczyna jest śliczna, wygląda na inteligentną, a w dodatku jest artystką... 
- Wygląda? Ja jestem inteligentna.. chyba...tak?
Moje pytanie puścili mimo uszu, Hugh kontynuował.
- Są przekonani, że ona wyciągnie cię ze wszystkich złych plotek na twój temat. To jest fantastyczne!
- Nie zgadzam się.
Wreszcie mnie zauważyli.
- Jak to?
- Tak to. Nie jesteście zbyt dobrymi słuchaczami. Za dużo kosztował mnie dzisiejszy dzień, nie będę udawać jego dziewczyny. Muszę raczej wszystko odkręcić i przeprosić Bena... 
- Nie rozumiesz jakie to ważne?
- Może dla was... dla mnie ważniejszy jest Ben...
- Dobra. Ok. Oto moja propozycja. Udawajcie parę dopóki Louis nie zostanie wybrany indywidualnością roku i nie zdobędzie z zespołem złotej płyty. To dla niego bardzo ważne, a raczej dla jego nadszarpniętej reputacji. Ja załatwię to z Wrenem..
- Benem!
- Dobra, dobra. Benem! Oczywiście tobie też będziemy winni przysługę. Co tylko będziesz chciała.
- To głupie...
- Nie bardzo- Louis spojrzał mi w oczy z nadzieją- To się może udać. To zajmie góra trzy miesiące. Naprawdę mi pomożesz... Proszę.
Widziałam jak bardzo mu na tym zależało, ale naprawdę cholernie nie chciałam się w to bawić. 
- Błagam...
- Ughhh.. - serce mi pękło, nigdy nie byłam asertywną osobą- W porządku...- szepnęłam zrezygnowana- Ale mam dwa warunki.